01. Co to jest opis przeżyć wewnętrznych? elementy opowiadania, czyli przedstawić wydarzenie, z którym związane są opisywane emocje: co to za wydarzenie, czego dotyczy, gdzie i kiedy się odbywa lub odbywało, przedstawienie uczuć i doznań (emocji) bohatera: co czuje i jak się to objawia (i jak można to u niego zaoobserwować np
zagadnień. Przykładowy wywiad zamieszczono w Materiałach dla nauczyciela. Praca domowa: Napisz wywiad ze Skawińskim. Nadaj tytuł swojej pracy. Zredaguj krótką zapowiedź wywiadu. Wykorzystaj propozycje z lekcji. 5. Znaczenie latarni Ćwiczenie w grupie z wykorzystaniem analizy SWOT
bPf6. Dziendobry, przeprowadzam wywiad do szkolnej gazetki, zadam panu kilka pytań: nazywają się twoi wiem, moi rodzice zmarli jak byłem bardzo się charakteryzujesz ?- Ludzie mówią że zdrowym, wysportowanym mężczyzną, lecz o miękkim sercu.(oddał swoją dawkę chininy potrzebującym) jakich zawodach pracowałeś ?-Miałem dużo zawodów, kopacz złota,harpunnik, poszukiwacz diamentów, farmer, strzelec żądowy w uczestniczyłeś w jakiejś wojnie ?- Uczestniczyłem w wielu wojnach w wojnie zawód był pana ostatnim zawodem ?-Byłęm latanikiem, lecz przez nieodpowiedzialność doprowadziłem do rozbicia się jest pan narodowości ?-Jestem :) Liczę na naj ^^
zapytał(a) o 13:13 Wywiad ze Skawińskim... Przeprowadze wywiad na temat dalszych losów Skawńskiego po wyrzuceniu go z ostatniej pracy. 5 - 6 Konkretnych pytań! Pytania krótkie i sensowne, odpowiedzi długie i wyczerpujące. HelP plIssSS :*! Odpowiedzi Wywiad z Skawińskim (Latarnik)- dzień dobry czy mogę przeprowadzić z panem wywiad?- Jak pan myśli dlaczego pana życie to ciągła Myślę że takie jest moje już wielu prac ale każde kończyło się niepowodzeniem jestem już tym bardzo Czy obejmując posadę latarnika myślał pan że to będzie miejsce w którym zazna Pan spokój?- Miałem taka nadzieje jednak, nie udało mi się a co się takiego stało?- zagłębiłem się w Lekturze Pana Tadeusza tak mnie to wciągnęło że całkowicie zapomniałem o mojej pracy i niestety jeden ze statków się rozbił a ja zostałem czy myśli Pan że ta tułacza podróży teraz się zmieni?- Myślę że tak, ponieważ dzięki lekturze w dalszą podróż udam się z cząstką mojej Dziękuje bardzo ze poświęcił mi Pan swój przyjemność po mojej stronie. Uważasz, że ktoś się myli? lub
Henryk Sienkiewicz – Latarnik – reportaż dotyczący życia Skawińskiego, wywiad Czerwiec 1875 r. Godzina 2:15 po południu. Jako reporterka gazety Nasze miasto właśnie znajduje się w naszej Aspinwallskiej latarni, aby zdobyć jak najwięcej informacji na temat jej wyglądu oraz naszego nowego latarnika – Józefa Skawińskiego. To może zacznijmy od początku. Otóż na sam szczyt tegoż pięknego budynku prowadzę długie i niezmiernie kręte schody, zbudowane z kamienia. – Ile razy dziennie przebywa Pan tą drogę Panie Józefie? – Przeważnie 5-6 razy, to zależy jeszcze od moich codziennych planów. Po przebyciu przeszło czterystu stopni docieramy do masywnych, brązowych drzwi, które wiodą do izby latarnika. Jest to dosyć małe pomieszczenie, ale za to bardzo spokojne i przytulne. Po prawej stronie znajduje się niewielkie łóżko, nad którym widnieje kilka obrazów. Po lewej zaś duża, czarna szafa, półki i kuchenka. Na przeciw nich, tuż przy dwóch schodkach wiodących do pomieszczenia z lampą, mieści się niewielki stolik z krzesłami. – Jak Pan ocenia stan tej jednej, malutkiej izby? – Co prawda jest ona dosyć ciasna, ale za to bardzo przytulna i świetnie się w niej czuję. A teraz przechodzimy do izby powyżej. Tutaj właśnie mieści się całe serce latarni – świecąca lampa, która we wspaniały sposób oświetla pobliskie okolice morskie. Tu również znajduje się wyjście, na tak bliski sercu Pana Skawińskiego, balkon. – Jak często przebywa Pan właśnie na tym balkonie? – To moim zdaniem najpiękniejsze miejsce w całej latarni. Mam tu swoją lunetę, która umożliwia mi podziwiać piękno otaczającej mnie przyrody. I rzeczywiście widać stąd wiele ciekawych skrawków Ziemi: piękne fale buszujące na morzu, Aspinwallską roślinność podzwrotnikową, różnorodne zwierzęta i samo miasto. – Czy jest Pan szczęśliwy będąc tu zupełnie sam? – Tak, ta latarnia jest dla mnie prawdziwym darem od Boga. Od kilku lat ciągle marzyłem o takim miejscu i kiedy wreszcie je znalazłem mam nadzieję, że już go nie opuszczę. – A czas? Czyż nie nudzi się tu Pan? – Ależ skąd! Będąc tutaj mam okazję zrobić tyle ciekawych rzeczy, zastanowić się nad życiem. – A nie brak Panu spotkań z ludźmi? – Prawdę mówiąc, nie. Wystarcza mi codzienna rozmowa z Johnsonem, a co niedziela wybieram się do miasteczka. – Jak więc długo zamierza Pan tu zostać? – Jeżeli Bóg będzie dla mnie łaskawy, to aż do śmierci. – Dziękuję Panu bardzo za interesującą i wyczerpującą wypowiedź, a także za umożliwienie zwiedzenia latarni. Do zobaczenia!
Ewelina Potocka: Rok 2014 jest dla ciebie ważny przynajmniej z dwóch powodów - pierwszy będzie miał miejsce już w maju, drugi wydarzy się 6 lipca. Grzegorz Skawiński: Rzeczywiście, w lipcu skończę sześćdziesiątkę. Sam się zastanawiam, jak to się stało, że ja mam już tyle lat! W zasadzie już się starość zbliża, a młodość odeszła bezpowrotnie. Nie ma co się oszukiwać - 60 lat to wiek bardzo dojrzały. Muszę jednak przyznać, że ja tego tak nie postrzegam i myślę, że tego też po mnie nie widać. Jestem osobą witalną, energiczną i opieram się upływowi czasu. Nie programowo, ale pracuję nad tym. Uprawiam sport, jestem na diecie. Staram się nie dawać upływającym latom. Czeka to każdego z nas, także młodych, którzy myślą o takich ludziach jak ja, że to już wapniaki skazane na przemiał. A jednak wapniaki wciąż działają, pracują, nagrywają i - co najważniejsze - potrafią zaskoczyć słuchaczy. Taką mam nadzieję. 6 maja ukaże się nowa płyta Kombii "Wszystko jest jak pierwszy raz". W sumie dziwny tytuł, prawda? Dziwny, zadziorny. Puszczacie do słuchaczy oko. Pewnie, że tak, ale z drugiej strony tytuł ma też wyraz lekko filozoficzny. Nie ma dwóch takich samych rzeczy. Zawsze jest inny kontekst, inny czas, inne warunki. "Nic dwa razy się nie zdarza", jak zresztą zauważyła nasza wspaniała poetka. Nagrywając płytę o tym tytule, chcieliśmy powrócić do sztuki zapomnianej przez wykonawców muzyki pop. Ich muzyka powstaje głównie na komputerach, w zaciszu domowym. Układa się sample, pliki i po prostu się je lepi w jakąś tam całość. My postanowiliśmy wrócić do korzeni, do tego pierwszego razu i płytę nagraliśmy na "setkę". Wynajęliśmy studio Recpublica w starym młynie w Lubrzy, mikroskopijnym miasteczku w województwie lubuskim. Stanęliśmy z instrumentami, graliśmy wszystko razem i nagrywaliśmy to "po bożemu". I rzeczywiście, wyszło naturalniej, swobodniej. Inaczej. Takie granie to rejestracja pewnej magii, momentu, który się wydarza. Gramy trzy i pół minuty i nagle jest: narodziło się dziecko. Nie jest to siedzenie i lepienie z kawałków, co się robi przy produkcjach typowo komputerowych. W naszym graniu jest niekłamana prawda. Bardzo nam na tym zależało. Wcześniej niektórzy zarzucali nam, że nasze płyty są bezbłędnie wyprodukowane, wypolerowane, czasami wręcz sztuczne. Teraz zrobiliśmy ruch w przeciwnym kierunku - nagraliśmy płytę na maksa naturalną, bez nakładek, bez ozdobników stosowanych w postprodukcji, w oszczędnych aranżacjach. To uchwycony moment w czasoprzestrzeni. Nie jesteśmy niewolnikami tego, co było w przeszłości. Nie jesteśmy niewolnikami elektroniki czy swojego starego brzmienia. Nagrywaliście metodą prób i błędów? Jak najbardziej. Próby miały miejsce w Trójmieście, gdzie przez ponad dwa miesiące ostro trenowaliśmy. Natomiast w samym studiu byliśmy może z pięć dni. Co ciekawe piosenki także powstawały w taki spontaniczny sposób. Stąd skojarzenie, że jest to powrót do pierwotnej energii, do tego, czym tak naprawdę jest zespół. Ta płyta jest formą ekspresji tego, co prezentujemy na koncertach. Potrzebowaliście tej odmiany, tego powrotu do korzeni? Absolutnie tak. Stwierdziliśmy, że wydanie kolejnej płyty, takiej samej lub podobnej, mija się z celem. Musimy zrobić coś nowego, żeby zadowolić samych siebie. Kłamią ci artyści, którzy mówią, że grają tylko dla publiczności. Artysta musi być zadowolony z siebie. Staramy się traktować granie nie tylko jako własną pracę, ale chcemy, żeby była to dla nas przyjemność. My się cieszymy muzyką, szczególnie graniem na żywo. Ty i muzyka jesteście nierozłączni. Czy ona jest jeszcze w stanie cię zaskoczyć? Muszę przyznać, że rzadko się to zdarza, ale najnowszej płyty Kombii ciągle jeszcze potrafię słuchać i słucham jej z przyjemnością. Jestem zadowolony z rezultatu. Pokazaliśmy inną twarz Kombii - naturalną, prawdziwą, bez sztafażu elektroniki. Pokazaliśmy aktualną prawdę o zespole. Kombii z odwagą i bez strachu brnie do przodu. Wreszcie przyszedł na to czas? Oczywiście ten sposób nagrywania nie jest dla nas żadną nowością. Wszystkie płyty powstawały w ten sposób, ale to była zupełnie inna muzyka. W popie elektroniki jest mnóstwo, ale obserwuję trendy światowe i widzę, że zaczyna się od niej troszeczkę odchodzić. Takie przeboje jak "Get Lucky" Daft Punk to są próby powrotu do grania na żywo. I to jest piękne. Nam się ta elektronika, szukanie wyrazu artystycznego w syntezatorach, przejadła. I w starym i w nowym Kombii płyt z syntetycznymi instrumentami zrobiliśmy bardzo dużo. Myślę, że to, co zrobiliśmy teraz to kierunek w przyszłość i kolejne płyty będziemy nagrywać w sposób bardziej naturalny. To też płyta bez Janka Pluty. Wasz perkusista zmarł w ubiegłym roku. Przeżyłeś to? Śmierć Janka bardzo mnie przygnębiła. Nie była zaskoczeniem, bo w pewnym momencie Janek zaczął chorować i wiedzieliśmy, że może się to tak skończyć. Miałem z nim kontakt do ostatnich dni. Rozmawiałem z nim na pięć dni przed śmiercią. Właściwie już nie mówił. Zadzwoniła do mnie jego dziewczyna Weronika i powiedziała, że Janek chce mnie usłyszeć. Powiedziałem mu parę ciepłych słów. I to był ostatni raz, gdy się słyszeliśmy. Przeżyłem to, bo akurat polecieliśmy do USA i nie mogłem być na pogrzebie. Wiele osób miało mi to za złe. Jeszcze tego samego dnia po przylocie z USA do Trójmiasta poszedłem na cmentarz. Ale Janka wolę pamiętać jako wesołego, rozrywkowego człowieka, takiego, jakim był. Grzegorz Skawiński: mam gdzieś, co o tym myślą inni Teksty na płytę napisało wiele osób "z zewnątrz": Andrzej Piaseczny, Marek Kościkiewicz, Marcin Piotrowski (Liber) oraz niezawodny, współpracujący z wami od lat, Jacek Cygan. Na płycie słuchamy wielu wspomnień, podsumowań, czasami rozrachunków. To płyta dojrzałych ludzi, doświadczonych życiowo. Mnogość autorów dała nam mnogość spojrzeń. Teksty są inne, różne, ale składają się w pewną całość. To ciekawe, bo żaden z autorów nie wiedział, o czym piszą inni. W jaki sposób podchodzisz do takich tekstów? Pisze je przecież obca osoba, która nie siedzi w twojej głowie, w twoim sercu, ale to ty musisz podjąć się ich interpretacji, musisz odnaleźć w nich coś swojego. To jest tak: dostaję tekst, czytam, niczego nie sugeruję. Jeśli trzeba, proszę o poprawki, które czasami dotyczą choćby jednego słowa. W dawnych czasach nie było szans, by dyskutować z autorami. Dziś jest inaczej. Bardzo lubię teksty Andrzej Piasecznego. Jak przesłał "Twarzą w twarz", to mówię: Boże kochany, to są moje słowa. Ja tak samo czuję! Śpiewając takie teksty jestem się w stanie zaangażować. A najbardziej lubię, jak mnie ściska za gardło. Przyznam się, że często potem mam problem emocjonalny, by taki tekst zaśpiewać. Muszę przez to przebrnąć, przełamać się. Jeśli coś mnie głęboko porusza, to czuję porozumienie z autorem. W tekstach muszę odnaleźć coś, co dotyczy mnie. Tylko w taki sposób jestem je w stanie zaśpiewać szczerze i uczciwie. Grasz i występujesz już od przeszło 30 lat. Twój dom pełen jest statuetek i wyróżnień przyznawanych zarówno przez krytyków muzycznych, jak i przez słuchaczy. Zapracowałeś na uznanie, czego zresztą jesteś świadomy. Ale w latach 80. miałeś moment zawahania. Wyjechałeś do USA i zastanawiałeś się, czy wracać do kraju. Czasy komuny wspominam strasznie. Było szaro, ponuro i jedynie muzyka trzymała nas przy życiu. Gdy wyjechałem do USA, zachwyciłem się tamtym światem. Ale z drugiej strony miałem wielkie obawy. To była duża niewiadoma, a ja bałem się zostać tam na stałe. Zacząłem się zastanawiać - ile zyskam, zostając tam i ile właściwie stracę. Tutaj miałem ugruntowaną pozycję, jakiś byt finansowy. Tam byłem nikim, jednym z wielu. Dziś sam nie wiem, czy to był konformizm czy strach przed nieznanym. Myślę jednak, że to była po prostu rozsądna decyzja. Być może poszczęściłoby mi się w Stanach, ale równie dobrze mógłbym stracić wszystko. Niemniej wyjazd zainspirował cię do wielkich zmian. To właśnie tam natknąłeś się na wielkich wirtuozów gitary i w taki sposób postanowiłeś grać nad Wisłą. Wyjazd zainspirował mnie do tworzenia nowej muzyki i wtedy zdecydowałem się na odejście z Kombi. Stwierdziłem, że chcę powrócić do swoich rockowych korzeni i zająć się gitarową muzą. Na tamte czasy ówczesna formuła Kombi nas, tj. mnie i Waldka Tkaczyka, wyczerpała. Tak powstał Skawalker, potem zrobiliśmy Okazało się, że znów sukces, ale w zupełnie innym wydaniu - nie jako wokalista, tylko jako gitarzysta i kompozytor. Ale to się potem skończyło, a żyć z czegoś trzeba. Byłam wielką fanką kochałam ten zespół całym sercem. Ja też. I powiem szczerze, że ja, jakkolwiek można by podejrzewać, że to jest już całkowicie zamknięty rozdział, bardzo chętnie bym się jeszcze raz spotkał z Agnieszką. Choćby na określony czas - na wspólnej trasie albo w studiu. Może warto byłoby nagrać płytę, na której powiedzielibyśmy sobie i słuchaczom to, czego nie udało się powiedzieć kiedyś. Kto wie, póki żyjemy, wszystko jest możliwe. Jesteście z Agnieszką w konflikcie? Trudno chyba tak powiedzieć. Nic do niej nie mam. Ona się do mnie nie odzywa od czasu rozwiązania zespołu. Od tamtej pory nie widzieliśmy się także ani razu. To już ponad 10 lat. Ale wierzę, że to jeszcze nie koniec naszej drogi. Ostatnio na profilu na Facebooku pokusiłeś się o wyznanie - wkleiłeś zdjęcie i napisałeś, że "czasami tęsknisz za tamtymi czasami" i że "to był super zespół". I nic się nie zmieniło. Nadal uważam, że to był po prostu znakomity band. Idealnie trafiał do ludzi. Szkoda, że się rozpadł. Mogliśmy jeszcze trochę podziałać. Ale nie będę tego roztrząsał. Nie czuję się winny rozpadu kapeli. To Agnieszka zdecydowała, że chce robić coś innego. No i zrobiła. Myślę, że chciała sama spróbować swoich sił. Grzegorz Skawiński: mam gdzieś, co o tym myślą inni Jesteś osobą publiczną, ale nie czujesz się celebrytą. Rzadko goszczę na łamach plotkarskich pism i na stronach portali i nie chcę tego zmieniać. Dobrze się z tym czuję. Oddaję swój publiczny wizerunek tym, którzy chcą słuchać mojej muzyki. Poza tym nie mam im nic więcej do przekazania. Czyli uważasz, że osoby publiczne, które wywalają flaki w czasopismach i opowiadają o rozwodach i pożyciu intymnym postępują niewłaściwie? Uważam, że to jest okropne i żenujące. Publiczne pranie prywatnych brudów to na maksa. Trzeba mieć dużo odwagi i samozaparcia albo mieć trociny w głowie, żeby się publicznie wywnętrzać o swoich osobistych, czasem intymnych sprawach. Ale dzisiejszy show-biznes właśnie tego wymaga od osób publicznych. To jest nowy sposób na wylansowanie własnej osoby, w dzisiejszych czasach - przez wszechobecne media, telefony komórkowe, aparaty - bardzo prosty. W życiu nie chciałbym być znany z tego, co robię poza muzyką, dlatego niezmiernie rzadko zdarza mi się gdzieś pokazywać. Z reguły są to takie okresy jak ten teraz, kiedy wydajemy nową płytę. Siłą rzeczy będzie mnie w mediach więcej. Nie chcę pewnych rzeczy odsłaniać. Nie mam do zaoferowania nic poza moją muzyką. Jeśli kogoś interesuje coś więcej, to dowie się tylko tyle, ile będę chciał sam powiedzieć albo ile sam sobie wymyśli. Niektórzy mogliby pomyśleć, że jesteś niedzisiejszy, z innego świata. Odpowiadam im więc, że doskonale rozumiem show-biznes. Przez tyle lat udawało nam się sprzedawać złota, platyny bez mielenia życia prywatnego. Uważam, że to niepotrzebne. Uprawiam sport, jestem na diecie. Kto mieszka w Trójmieście może mnie spotkać jak chodzę na nordic walking albo na basen. Po zakupy chodzę do Biedronki albo do Almy. Po prostu żyję i nie otaczam się ochroniarzami, nie stwarzam dziwnych sytuacji. Nie lubię się przebierać, noszę się na co dzień swobodnie. Nie robię sobie wiele z tego. Staram się żyć normalnie, a przede wszystkim zgodnie ze sobą. Mam gdzieś, co o tym myślą inni. To moje życie. Gwiazdy lansują się w różnego rodzaju talent show. Miałeś propozycję wystąpienia w programie tego typu? Miałem propozycję występu w pierwszej edycji "Tańca z gwiazdami". Ale jak to sobie wyobrażasz? Zbyszek Wodecki miałby oceniać, jak tańczę? Bez przesady. Miałem też propozycję uczestnictwa w programie "Gwiazdy tańczą na lodzie". Trzeba mieć sporo siana we łbie, żeby dać się oceniać Dorocie (Rabczewskiej, przyp. red.). Ja nic do niej nie mam, prywatnie się znamy i lubimy, wszystko jest ok, no ale pewne rzeczy trzeba oddzielić, rozważyć. Są pewne granice zabawy w cały ten show-biznes. Chodzi o to, by trzymać klasę? Pewnie tak. Osoba w moim wieku nie powinna robić takich rzeczy. To jest zarezerwowane np.: dla młodych aktorów serialowych lub początkujących muzyków, którzy świetnie czują się w takich rolach i przy okazji realizują swoje parcie na szkło. A programy stricte muzyczne? Te chętnie podpatruję, choć rozśmieszają mnie jurorzy, którzy sami dopiero dwa czy trzy lata temu debiutowali, a już są stawiani za wzór do naśladowania i oceniają innych. Nie będę pokazywał palcami, ale jest to zabawne. Ze względu na swoje doświadczenie, projekty z różnymi wykonawcami, miałbym tym młodym ludziom na pewno coś do powiedzenia. Myślę jednak, że tam chodzi o coś innego - o lansowanie samych siebie, nie uczestników. Niemniej nie mówię "nie". Jeśli zaproponują mi udział w sensownym programie muzycznym, na pewno się zastanowię. Tymczasem jednak mamy "Wszystko jest jak pierwszy raz". Chciałbyś, żeby ta płyta coś zmieniła? Chciałbym, żeby zmieniła trochę nasz wizerunek. Mówię to przede wszystkim z myślą o tych, którzy niekoniecznie znają naszą historię i nie pamiętają starych czasów. Chcieliśmy pokazać, że są w nas ciągle nieodkryte pokłady energii i siła twórcza. Mam nadzieję, że płyta trafi do naszej sprawdzonej publiczności. Może pozyskamy też nowych fanów? Czyli to nie jest kropka nad i? Żadnych kropek nad i. Dopóki żyjemy, gramy na pewno powstaną nowe płyty Kombii. Może się reaktywuje… Kto wie?
W szczycie sezonu drogą do Morskiego Oka wędruje nawet 10 tys. osób. Czy jest możliwe, by w czasie wakacji zobaczyć najpiękniejsze jezioro Tatr i uniknąć tłoku? Pod warunkiem, że wycieczkę zacznie się wcześnie rano. Można wyjechać z Zakopanego o 5 rano, o 6 być na Palenicy Białczańskiej i... idziemy wtedy pustą drogą. Z własnego doświadczenia wiem, że tłok na drodze zaczyna się między godziną 9 a 10, a po 10 drogą płynie już rzeka ludzi. Nawet jeśli ruszymy o 8, to na pewno pójdziemy bez tłoku, a być może sami. Więc przyspieszenie wycieczki o 2 godziny daje komfort, a o 2-3 - jeszcze większy. Jeśli dłużej pobędziemy nad Morskim Okiem, to tłum oczywiście dojdzie, ale jeżeli obejdziemy Morskie Oko, to znów znajdziemy samotność i spokój. Tłum pozostaje nad Morskim Okiem w rejonie schroniska. Na "Półwyspie Szczęśliwych Powrotów" jest już niewiele ludzi, a vis-à-vis schroniska jest już całkiem pusto. Oddalenie się w to miejsce nawet w największym tłoku daje wytchnienie, szczególnie gdy miniemy odejście nad Czarny Staw Pod Rysami, bo tam też sporo ludzi skręci. Foto: Shutterstock Morskie Oko Czyli niezależnie od szlaku, który wybierzemy, warto na niego wyjść po prostu skoro świt. Moja studentka robiła badania dotyczące liczby osób wchodzących w pogodne weekendy lipcowe na Giewont. Z jej statystyk wynika, że dziennie szczyt zdobywa ok. 1000 – 1100 osób. Z tego do godz. 10 wychodzi zaledwie 5 procent. Jeśli wpiszemy się w wędrówkę do godz. 10, to będziemy wśród tych 5 procent. Oczywiście schodząc będziemy widzieć tłum, ale nas już niejako nie będzie on dotyczył. Zasada wczesnego wychodzenia na szlak wiąże się również z bezpieczeństwem. Burzy rano raczej nie będzie. A w południe możemy trafić na tłum i burzę, a w tłumie ludzi ucieczka z kopuły szczytowej przed piorunami jest niemożliwa. Wystarczy jedna osoba, która zablokuje zejście. Będziemy zatem stać i czekać licząc, że piorun nas nie trafi. Foto: Agencja BE&W Giewont Jakie inne rady przekazałby pan osobom, które chcą w Tatrach uniknąć tłumów? Szukanie celów niepopularnych. Polecam Tatry Słowackie – to pierwsze wskazanie. Drugie – cele, które nie są standardami. Jeśli te zasady połączymy z regułą wczesnego wstawania, to mamy gotowy sposób na odnalezienie dobrego kontaktu z górami. Większość osób, które w szczycie dnia, w upale wędrują w tłoku drogą do Morskiego Oka czy innymi popularnymi szlakami, to nie są turyści, a spacerowicze. Oczywiście spacer jest rzeczą godną pochwały, ale w Tatrach czasem takie "spacerowanie" budzi moje zdziwienie, a nawet zaniepokojenie. Szczególnie, jeśli widzę osobę, która ma na sobie klapki i szorty, a nie ma plecaka, kurtki przeciwdeszczowej ani picia. Wszystko dobrze, jeśli jest dobra pogoda. Nie czepiam się sportowych butów typu adidas, bo są one wystarczające, by przy suchej skale przejść w nich Orlą Perć. Widzę jednak, że wiele z tych osób kompletnie nie zdaje sobie sprawy, że idzie w góry. Martwi mnie też, gdy widzę ludzi, którzy chodzą w góry ze słuchawkami na uszach. Jest to dla mnie rzecz zupełnie nie do pojęcia. W górach słychać muzykę przyrody: szum wiatru i potoku, śpiew ptaków. To jest wspaniałe - akustyka, której nie mamy w mieście. Zagłuszanie jej i przenoszenie się w góry z łomotem w słuchawkach czasem tak głośnym, że ja słyszę, choć przechodzę obok, to stracona szansa akustycznej górskiej przygody. Podczas wykładów i szkoleń dla przewodników, mówiąc o tematach, które poruszamy, pokazuje pan slajd, na którym widać 2 opalające się dziewczyny nad Morskim Okiem.... ...tyłem do najpiękniejszego widoku, który się stamtąd roztacza, czyli do Mięguszowieckich Szczytów. To są zachowania miejskie przeniesione w góry. W zasadzie dziewczęta mogłyby opalać się poza Tatrami i byłoby to dla nich bez różnicy... A z korzyścią dla Morskiego Oka z powodu mniejszej frekwencji. I trzecia rzecz, którą czasem obserwuję w Tatrach, to większy kontakt z własnym telefonem komórkowym niż z otaczającym światem. Droga do Morskiego Oka jest łatwa i w zasadzie można cały czas używać telefonu komórkowego... łącząc się z Internetem lub grając. To zjawisko pokazuje, że nie umiemy dać sobie szansy na pochłanianie krajobrazu, gdy wchodzimy z przestrzeni miejskiej w inną. Ludzie nie potrafią oglądać detali przyrodniczych, odbierać klimatu wnętrza krajobrazowego. Gdy wychodzę z lasu na polanę, to jest to dla mnie wielka zmiana otoczenia. Wystarczy obserwować ludzi. Większość nawet się nie rozgląda. Wielu pewnie zauważa większą ilość światła, i że ekran komórki jest gorzej widzialny... Nie czują, że weszli do innego wnętrza krajobrazowego. Ja, wychodząc na polanę, patrzę, czy np. nie ma tam jakiegoś zwierzęcia... może być łania, byk, ptaki. Jak polana jest oświetlona, jak usytuowana... Ludzie teraz tego nie potrafią. Taki analfabetyzm. Czasami sobie myślę, że tak, jak potrzebna jest człowiekowi nauka czytania pisma, tak samo przydatna byłaby nauka czytania krajobrazu. Foto: Agencja BE&W / Agencja BE&W Nad Morskim Okiem Mógłby podać pan przykłady miejsc niestandardowych, które warto wybrać jako cele wycieczek, by uniknąć tłumów? Z tym mam problem, bo uważam, że jeśli ktoś się wysili, to sam je odkryje. Takie wskazywanie jest działaniem przeciwko tym, którzy sami odkrywają. Ale jeśli ktoś przeczyta z uwagą ten tekst, to można powiedzieć, że również jest to forma odkrywania... Jeśli chodzi o cele wysokogórskie, to w Tatrach Polskich, wymieniając od wschodu, mało obleganym miejscem jest Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem. Na pewno Dolina za Mnichem – jest świetna. Może nie mamy tam doznań szerokich krajobrazów, jak w sąsiedniej Dolinie Pięciu Stawów Polskich, ale mamy świetne podejście na Wrota Chałubińskiego. Nieco żmudne, ale im bardziej ktoś odbiera krajobraz, tym mniej myśli o zmęczeniu, nie zwraca uwagi na nastromienie czy osuwające się kamienie. Warto wybrać się z Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów Polskich, raczej przez Szpiglasową Przełęcz niż przez Świstówkę. Wycieczka na Szpiglasową Przełęcz i Szpiglasowy Wierch jest świetną wycieczką. Szpiglasowy Wierch to niedoceniane miejsce, a widać z niego przecież 3 doliny z jeziorami: – Rybiego Potoku, Ciemnosmreczyńską i najbardziej uwodnioną dolinę Tatr, jaką jest Dolina Pięciu Stawów Polskich. Gdy byłem z pewnym Francuzem na Szpiglasowym Wierchu, powiedział mi wtedy: "nie wiedziałem, że w Polsce macie takie piękne miejsca". Pamiętam to do dzisiaj – czasem zapamiętuję reakcje osób, z którymi idę, bo one obiektywizują moje subiektywne przecież przekonania, że takie miejsca są, i że warto je zdradzać... i że to jest zupełnie coś innego niż Rysy, na których warto być, ale poza sezonem lub naprawdę wcześnie rano. Powyżej Doliny Pięciu Stawów mamy również wiele możliwości, ale chyba przełęcz Krzyżne jest najfajniejszym sposobem na unikanie w scenerii wysokogórskiej dużego tłumu, bo na odcinek Orlej Perci Krzyżne - Skrajny Granat wybiera się mniej ludzi niż na odcinek Zawrat – Kozi Wierch. Poza tym sama Dolina Pięciu Stawów jest tak wielka, że i tak się w niej gubimy, nawet jeśli byłoby tam dużo ludzi. W rejonie Hali Gąsienicowej wybrałbym Kościelec, który jest chyba najmniej obleganym szczytem w tej okolicy. A jeśli komuś nie zależy na wejściach szczytowych, to miejscem dość mało obciążonym jest podejście czarnym szlakiem na Świnicką Przełęcz. To wejście bardziej skryte niż np. Liliowe, które jest bardziej dostępne i zostają jeszcze regle Tatr Wysokich. Gęsia Szyja jest fajnym szczytem, a wycieczką szczególnie godną polecenia jest trasa od strony Psiej Trawki na Gęsią Szyję, a potem z Równi Waksmundzkiej na Halę Gąsienicową. To ścieżka trochę dzika i zapomniana, zwłaszcza z wariantem podejścia do Doliny Pańszczycy czarnym szlakiem. Na tej trasie w najbardziej tłoczny dzień można w Tatrach poczuć się samotnie. Czerwone Wierchy są pełne ludzi, ale już Dolina Małej Łąki czy Miętusia są bardziej puste niż doliny Kościeliska, czy Chochołowska. W obrębie Doliny Chochołowskiej Jarząbcza jest fajna i bardziej intymna niż Wyżnia Chochołowska, którą podążają turyści w kierunku Wołowca. Foto: Marek Podmokły / Agencja Gazeta Dolina Pięciu Stawów Jak obserwować przyrodę? Jeżeli chce się zobaczyć np. kozice, to jest to kwestia szczęścia oczywiście, ale okazuje się, że idąc z Kasprowego mamy duże szanse. Jest tam kierdel, który częściowo oswoił się z obecnością człowieka i są to kozice mniej płochliwe. Dużo zależy od pory dnia. Warto obserwować kozice wcześnie rano lub przed wieczorem. W środkowej części dnia one kryją się w swoich zacienionych i zacisznych zohylinach. Następny powód, dla którego wtedy raczej ich nie widać jest taki, że żerują wcześnie rano, natomiast w szczycie dnia mają okres przeżuwania. Większą aktywność znów wykazują późnym popołudniem, kiedy słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, ludzi w dolinach jest mniej. Wtedy schodząc Żlebem Kulczyńskiego do Koziej Dolinki okazuje się, że one stoją obok nas przy szlaku. Jeśli tylko idziemy cicho i spokojnie to mamy duże szanse je zobaczyć. Dawniej robiłem wycieczki do Doliny Wielickiej w kierunku Polskiego Grzebienia, żeby pokazać kozice. Zawsze je tam spotykałem, podobnie jak świstaki. W Tatrach Polskich takim rejonem jest moim zdaniem rejon Hali Gąsienicowej. Wskazałbym go chyba, gdybym miał za zadanie jako przewodnik tatrzański w Tatrach Polskich polecić teren, gdzie jest duża szansa obserwować kozice i świstaki. Foto: Albin Marciniak Tatrzański świstak Świstaki przez wiele lat można było zaobserwować w Kotlince Świnickiej. Przy szlaku widać nory. Pierwszym krokiem do rozpoznania miejsca świstaczego jest wyszukanie nor. To tzw. nory przejściowe – świeżo wykopana ziemia przed wejściem do nory. One są tak kolorystycznie różne od muraw, że bardzo łatwo można je zauważyć. Jeśli je zauważymy, trzeba usiąść przy szlaku i grzecznie siedzieć bez ruchu np. pół godziny. Dobrze jest mieć lornetkę. I wtedy okazuje się, że jeśli zaczniemy się rozglądać, to uda nam się dostrzec świstaki. Najłatwiej nawet bez lornetki dostrzec ruch pomiędzy kamieniami. Łatwo zauważyć świstaka, który stróżuje na głazie. Zobaczymy też wydeptane ścieżynki świstacze – przerzedzoną, a nawet wyniszczoną roślinność. Na zobaczenie niedźwiedzia nie podam pewnej recepty... Największe szanse są jesienią, kiedy żerują na boróczywskach (jagodziskach). Warto też czasem poderwać głowę do góry, bo orła wcale nie jest tak trudno zobaczyć.
napisz wywiad ze skawińskim